Ostatnimi czasy coraz częściej widzę, jak bardzo skurczyła się moja warstwa tolerancji i cierpliwości. Coraz łatwiej mnie rozdrażnić, wyprowadzić z równowagi. Ranię osoby mi najbliższe, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Zmieniam swoje zachowanie, nie zauważając tego i nie zastanawiając się nad konsekwencjami, daję się ponosić emocjom. Zastanawiałam się, czym ten stan może być spowodowany. Nie znajduję jednoznacznego wytłumaczenia. Składa się na to z pewnością wiele czynników, a o wielu zapewne jeszcze się nie dowiedziałam. Są jednak takie, o których wiem, że systematycznie wspierają mój proces autodestrukcji. Przede wszystkim to stres. Przejmuję się wszystkim i za wszystkich, jednocześnie nie robiąc nic, żeby ograniczyć liczbę sytuacji stresujących. Kiedyś znajdowałam w sobie siłę, żeby nawet największe problemy rozwiązywać od ręki, albo przynajmniej jasno określać plany wyjścia z patowej sytuacji. Teraz moim jedynym panaceum jest ucieczka. Wszystko przekładam, odkładam, opóźniam. W głębi duszy wiem, że tak naprawdę do niczego to nie prowadzi, a jedynie komplikuje ogół spraw. Niestety, nie potrafię znaleźć w sobie dawnej determinacji.
Szukam zamienników, które chociaż na chwilę odwróciłyby moją uwagę od natarczywej kolejki spraw niezałatwionych. Zaczęłam się odchudzać. Z moich przypuszczeń wynika, że zrzuciłam już około 7 kilogramów. Niedługo zatem zakończę tę walkę. No, może za jakieś 2, 3 kilogramy.
Studia leżą odłogiem. Nie mam siły stawić czoła pracy licencjackiej, która sama w sobie, jako zadanie, jest rzeczą banalną. 40 stron maszynopisu nie jest żadnym problemem. Ale wciąż odkładam to na później, nie wspominając o egzaminach poprawkowych.
Ale to nie tylko ten banalny stres, który jest wrogiem numer jeden współczesnego człowieka. Powiem więcej – za swoje niepowodzenia i przewlekły paraliż obwiniam także brak poczucia bezpieczeństwa, niedostrzeganie sensu w pokonywaniu poszczególnych szczebelków, kiedy końca drabiny nie widać, a nawet ogólne wyczerpanie pokładów witalności mojego organizmu.
Teraz pewnie większość czytających ten wpis pomyśli: „>>Tak, wszystko złe, tylko nie ja. Wszystkie okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie, jestem pokrzywdzona przez los<< – do roboty się weź dziewczyno!”. I może racja. Ale jakże łatwo jest pouczać innych, że biadolenie i załamywanie rąk nigdy nikogo do niczego nie doprowadziło. A kiedy samemu trzeba się wziąć za siebie, to nie wydaje się to już takie proste i logiczne.
Cały ten wpis jest niejako wypluwką wycieńczonego ptaka. Niestety, nie mam komu tego wszystkiego powiedzieć, nie mam jak tego wyrzucić z siebie. Podejrzewam, że ten post też niewiele wniesie. Nie chcę obarczać takimi problemami innych ludzi, bo oni mają większe problemy. Poza tym moje życie mało kogo interesuje, a jeśli nawet, to nie są to osoby odpowiednie do tego, żeby wypłakać im się w rękaw. Dlatego moje fabryczne filtry nie nadążają już z usuwaniem toksyn z mojej głowy, bo szybkość ich napływania wielokrotnie przewyższa ich moce przerobowe. Cóż, pozostaje mi tylko nadzieja, że może pojawi się ktoś/coś, co zdopinguje mnie do wzięcia przysłowiowej dupy w troki...
No właśnie, co do tych nadziei, to nie wiadomo, czy nie są one płonne. Wydaje mi się, że budowanie zamku z piasku, na cienkim lodzie, przy pomocy drżących rąk i pęsety nie jest zbyt rozważnym planem na przyszłość. Ale co zrobić, kiedy gruba tafla już dawno okazała się przeręblem a cienki lód nie daje o sobie zapomnieć od chwili, w której dowiedziałam się o jego istnieniu?
I tak chciałoby się uprzedzić fakty i w jakiś magiczny sposób dowiedzieć się, czy inwestycja okaże się królewskim pałacem, czy może lodowe bloki znikną w odmętach złowrogiego oceanu, zanim utworzą niemrawy zarys przekrzywionego igloo. Ale z drugiej strony, dowiadując się czegoś psim swędem, potem żałuję, bo wolałabym się tego nie dowiedzieć… Tłumaczę sobie to swoją skłonnością do nadinterpretacji i wyolbrzymiania faktów. Kolejny "lek na całe zło".
Mam uczucie znajdowania się w martwym punkcie. Brak pewności co do nawet najmniejszego wycinka mojego życia tylko potęguje uczucie bezsilności. Nie wiem, na ile wystarczy mi jeszcze tych ucieczek, którymi próbuję załatać nieszczelny worek. A piasek przecieka, wciąż większymi strumieniami. Boję się, że w pewnym momencie nie będzie z czego zbudować mojego zamku.
Szukam zamienników, które chociaż na chwilę odwróciłyby moją uwagę od natarczywej kolejki spraw niezałatwionych. Zaczęłam się odchudzać. Z moich przypuszczeń wynika, że zrzuciłam już około 7 kilogramów. Niedługo zatem zakończę tę walkę. No, może za jakieś 2, 3 kilogramy.
Studia leżą odłogiem. Nie mam siły stawić czoła pracy licencjackiej, która sama w sobie, jako zadanie, jest rzeczą banalną. 40 stron maszynopisu nie jest żadnym problemem. Ale wciąż odkładam to na później, nie wspominając o egzaminach poprawkowych.
Ale to nie tylko ten banalny stres, który jest wrogiem numer jeden współczesnego człowieka. Powiem więcej – za swoje niepowodzenia i przewlekły paraliż obwiniam także brak poczucia bezpieczeństwa, niedostrzeganie sensu w pokonywaniu poszczególnych szczebelków, kiedy końca drabiny nie widać, a nawet ogólne wyczerpanie pokładów witalności mojego organizmu.
Teraz pewnie większość czytających ten wpis pomyśli: „>>Tak, wszystko złe, tylko nie ja. Wszystkie okoliczności sprzysięgły się przeciwko mnie, jestem pokrzywdzona przez los<< – do roboty się weź dziewczyno!”. I może racja. Ale jakże łatwo jest pouczać innych, że biadolenie i załamywanie rąk nigdy nikogo do niczego nie doprowadziło. A kiedy samemu trzeba się wziąć za siebie, to nie wydaje się to już takie proste i logiczne.
Cały ten wpis jest niejako wypluwką wycieńczonego ptaka. Niestety, nie mam komu tego wszystkiego powiedzieć, nie mam jak tego wyrzucić z siebie. Podejrzewam, że ten post też niewiele wniesie. Nie chcę obarczać takimi problemami innych ludzi, bo oni mają większe problemy. Poza tym moje życie mało kogo interesuje, a jeśli nawet, to nie są to osoby odpowiednie do tego, żeby wypłakać im się w rękaw. Dlatego moje fabryczne filtry nie nadążają już z usuwaniem toksyn z mojej głowy, bo szybkość ich napływania wielokrotnie przewyższa ich moce przerobowe. Cóż, pozostaje mi tylko nadzieja, że może pojawi się ktoś/coś, co zdopinguje mnie do wzięcia przysłowiowej dupy w troki...
No właśnie, co do tych nadziei, to nie wiadomo, czy nie są one płonne. Wydaje mi się, że budowanie zamku z piasku, na cienkim lodzie, przy pomocy drżących rąk i pęsety nie jest zbyt rozważnym planem na przyszłość. Ale co zrobić, kiedy gruba tafla już dawno okazała się przeręblem a cienki lód nie daje o sobie zapomnieć od chwili, w której dowiedziałam się o jego istnieniu?
I tak chciałoby się uprzedzić fakty i w jakiś magiczny sposób dowiedzieć się, czy inwestycja okaże się królewskim pałacem, czy może lodowe bloki znikną w odmętach złowrogiego oceanu, zanim utworzą niemrawy zarys przekrzywionego igloo. Ale z drugiej strony, dowiadując się czegoś psim swędem, potem żałuję, bo wolałabym się tego nie dowiedzieć… Tłumaczę sobie to swoją skłonnością do nadinterpretacji i wyolbrzymiania faktów. Kolejny "lek na całe zło".
Mam uczucie znajdowania się w martwym punkcie. Brak pewności co do nawet najmniejszego wycinka mojego życia tylko potęguje uczucie bezsilności. Nie wiem, na ile wystarczy mi jeszcze tych ucieczek, którymi próbuję załatać nieszczelny worek. A piasek przecieka, wciąż większymi strumieniami. Boję się, że w pewnym momencie nie będzie z czego zbudować mojego zamku.
Prześlij komentarz