Liczba zamieszczanych tu notek maleje z miesiąca na miesiąc w iście zastraszającym tempie. Ale nie o ilość tu chodzi, lecz o jakość. Bo bez sensu pisać coś tylko po to, żeby pozawracać głowę kilku osobom na tym świecie, nic nowego nie wnosząc.
Od ostatniej notki dużo się pozmieniało. Przede wszystkim znalazłam pracę. Nie jest to szczyt ani moich marzeń ani możliwości, ale jak na tymczasowe zajęcie pozwalające na opłacenie rachunków jest nie najgorzej. Jestem teraz asystentką sprzedaży w sklepie odzieżowym, w jednej z galerii handlowych w Mieście. I przyszła kryska na Matyska – ja, która alergicznie reaguję na myśl o wyjściu na zakupy, która nie znoszę centrów handlowych i tłumu jaki codziennie się tam przewala, prawie codziennie spędzam tam 8 lub 9 godzin. Praca nie jest lekka, bo przerwa 15 minut dziennie, resztę na nogach. Do tego większość klientek to zdrowo szurnięte babska, które żyją w przekonaniu, że kolejny ciuch nie tylko poprawi im humor i podniesie samoocenę, ale także wprawi w zachwyt całe otoczenie. Dzielnie to wszystko wytrzymuję, bo mam nadzieję, że przyzwyczaję się w końcu do tego. Zęby zaciskam i latam z wieszakami. Plus tego wszystkiego jest taki, że mam nadzieję na regularne wypłaty. Jedyny szkopuł jest taki, że właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że najbliższą wypłatę dostanę… pod koniec czerwca. I zaczynam się zastanawiać jak przeżyję do tego czasu. Największym problemem będzie czynsz. Ale o tym pomyślę po pierwszym czerwca.
Kolejną sprawą, która warta jest poświęcenia jej oddzielnego akapitu jest sprawa moich studiów. Plan jest taki: pracę licencjacką piszę w wakacje, a bronię jej po 1 października br. Będę (mam taką nadzieję) drugim przypadkiem na naszym kierunku, który obronił się po 1 października, równocześnie zaczynając studia magisterskie na tym samym kierunku.
Mój promotor zobaczył dziś mój roboczy plan pracy i łagodnie mówiąc wprowadził do niego dość radykalne zmiany. A szerzej: wykreślił pierwszy i trzeci rozdział, z drugiego polecił zrobić całą pracę. I tak z fajnej pracy wyjdzie mi komentarz aktów prawnych. Ale nic to, napiszę, obronię, a potem będę miała podwaliny do magisterki.
Plany o drugim kierunku studiów materializują się. Jak będzie, okaże się tak naprawdę w październiku. Ale jestem dobrej myśli.
Sprawy mieszkaniowe nie wyglądają różowo. Tak naprawdę nie jestem pewna, gdzie będę mieszkać od października. Może tu, gdzie teraz, z zupełnie innymi ludźmi, może gdzieś indziej, z niewiadomo kim. Tu wszystko zmienia się niczym w kalejdoskopie. Niczego nie można być pewnym. Nazwiska potencjalnych współlokatorów zmieniają się szybciej niż kartki w kalendarzu.
I tak pracuję sobie znów, jak mały motorek gnam przed siebie cały czas. Tylko znów mam uczucie nieustannego biegu w szczurzym kołowrotku. Stopy coraz bardziej dają o sobie znać, a przede mną ciąg jeszcze pięciu dni pracy.
Liczba znajomych rzeczywiście drastycznie spadła. To dobrze, ale czasem też źle. Chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że wolę sama siedzieć w łóżku, niż wdychać dym papierosowy i udawać, że dobrze się bawię, gdy towarzystwo podpite rozmawia o dupie Maryni.
Tylko dziś wróciłam do domu, skonana po pracy i spotkaniu z promotorem, zjadłam kebaba wziętego na wynos i wsłuchałam się w odgłosy dochodzące z koncertu AC/DC. Słychać każde słowo, w końcu mieszkam niedaleko. I żałuję, że mnie tam nie ma. Szczerze mówiąc, umknęło mi, że jest ten koncert. Zastanawiam się, czy w ogóle zarejestrowałam, że będzie. Właśnie grają „Highway to Hell”, a tłum krzyczy tak głośno, że jego głos też dochodzi do moich uszu. Z balkonu widać łunę reflektorów i telebimów. Szkoda, że kolejna fajna rzecz przechodzi mi koło nosa.
Koleżanka powiedziała mi niedawno, że ma takie uczucie, że coś ją omija, że coś traci. A nie pracuje, nie robi nic oprócz studiowania. Wtedy powiedziałam jej „przecież wszystkiego w życiu nie spróbujesz, po prostu staraj się być szczęśliwa”. Szkoda, że tak łatwo jest radzić innym, samemu sobie nie potrafiąc pomóc. Zastanawiam się ile rzeczy mnie w życiu omija. Chyba za dużo. Ale nie pozostaje mi nic, jak tylko się z tym pogodzić. I dalej dumnie kroczyć autostradą do piekła.
Od ostatniej notki dużo się pozmieniało. Przede wszystkim znalazłam pracę. Nie jest to szczyt ani moich marzeń ani możliwości, ale jak na tymczasowe zajęcie pozwalające na opłacenie rachunków jest nie najgorzej. Jestem teraz asystentką sprzedaży w sklepie odzieżowym, w jednej z galerii handlowych w Mieście. I przyszła kryska na Matyska – ja, która alergicznie reaguję na myśl o wyjściu na zakupy, która nie znoszę centrów handlowych i tłumu jaki codziennie się tam przewala, prawie codziennie spędzam tam 8 lub 9 godzin. Praca nie jest lekka, bo przerwa 15 minut dziennie, resztę na nogach. Do tego większość klientek to zdrowo szurnięte babska, które żyją w przekonaniu, że kolejny ciuch nie tylko poprawi im humor i podniesie samoocenę, ale także wprawi w zachwyt całe otoczenie. Dzielnie to wszystko wytrzymuję, bo mam nadzieję, że przyzwyczaję się w końcu do tego. Zęby zaciskam i latam z wieszakami. Plus tego wszystkiego jest taki, że mam nadzieję na regularne wypłaty. Jedyny szkopuł jest taki, że właśnie zdałam sobie sprawę z tego, że najbliższą wypłatę dostanę… pod koniec czerwca. I zaczynam się zastanawiać jak przeżyję do tego czasu. Największym problemem będzie czynsz. Ale o tym pomyślę po pierwszym czerwca.
Kolejną sprawą, która warta jest poświęcenia jej oddzielnego akapitu jest sprawa moich studiów. Plan jest taki: pracę licencjacką piszę w wakacje, a bronię jej po 1 października br. Będę (mam taką nadzieję) drugim przypadkiem na naszym kierunku, który obronił się po 1 października, równocześnie zaczynając studia magisterskie na tym samym kierunku.
Mój promotor zobaczył dziś mój roboczy plan pracy i łagodnie mówiąc wprowadził do niego dość radykalne zmiany. A szerzej: wykreślił pierwszy i trzeci rozdział, z drugiego polecił zrobić całą pracę. I tak z fajnej pracy wyjdzie mi komentarz aktów prawnych. Ale nic to, napiszę, obronię, a potem będę miała podwaliny do magisterki.
Plany o drugim kierunku studiów materializują się. Jak będzie, okaże się tak naprawdę w październiku. Ale jestem dobrej myśli.
Sprawy mieszkaniowe nie wyglądają różowo. Tak naprawdę nie jestem pewna, gdzie będę mieszkać od października. Może tu, gdzie teraz, z zupełnie innymi ludźmi, może gdzieś indziej, z niewiadomo kim. Tu wszystko zmienia się niczym w kalejdoskopie. Niczego nie można być pewnym. Nazwiska potencjalnych współlokatorów zmieniają się szybciej niż kartki w kalendarzu.
I tak pracuję sobie znów, jak mały motorek gnam przed siebie cały czas. Tylko znów mam uczucie nieustannego biegu w szczurzym kołowrotku. Stopy coraz bardziej dają o sobie znać, a przede mną ciąg jeszcze pięciu dni pracy.
Liczba znajomych rzeczywiście drastycznie spadła. To dobrze, ale czasem też źle. Chociaż ostatnio doszłam do wniosku, że wolę sama siedzieć w łóżku, niż wdychać dym papierosowy i udawać, że dobrze się bawię, gdy towarzystwo podpite rozmawia o dupie Maryni.
Tylko dziś wróciłam do domu, skonana po pracy i spotkaniu z promotorem, zjadłam kebaba wziętego na wynos i wsłuchałam się w odgłosy dochodzące z koncertu AC/DC. Słychać każde słowo, w końcu mieszkam niedaleko. I żałuję, że mnie tam nie ma. Szczerze mówiąc, umknęło mi, że jest ten koncert. Zastanawiam się, czy w ogóle zarejestrowałam, że będzie. Właśnie grają „Highway to Hell”, a tłum krzyczy tak głośno, że jego głos też dochodzi do moich uszu. Z balkonu widać łunę reflektorów i telebimów. Szkoda, że kolejna fajna rzecz przechodzi mi koło nosa.
Koleżanka powiedziała mi niedawno, że ma takie uczucie, że coś ją omija, że coś traci. A nie pracuje, nie robi nic oprócz studiowania. Wtedy powiedziałam jej „przecież wszystkiego w życiu nie spróbujesz, po prostu staraj się być szczęśliwa”. Szkoda, że tak łatwo jest radzić innym, samemu sobie nie potrafiąc pomóc. Zastanawiam się ile rzeczy mnie w życiu omija. Chyba za dużo. Ale nie pozostaje mi nic, jak tylko się z tym pogodzić. I dalej dumnie kroczyć autostradą do piekła.
Prześlij komentarz