No i stało się. Przeprowadzam się do innej dzielnicy Miasta. Można w zasadzie powiedzieć, że wracam na stare śmieci – do dzielnicy, w której mieszkałam przez pierwsze 2,5 roku mieszkania w Mieście. Nie stać mnie już na wynajmowanie mieszkania w centrum. Mój plan nie przewidział sytuacji, w której nie znajdę pracy przez pół roku od momentu złożenia wypowiedzenia w starej firmie, a tak się właśnie stało. Oszczędności stopniały jak resztki śniegu zalegającego na chodnikach, z tą tylko różnicą, że miejski śnieg odsłonił całe pokłady psich odchodów, a moje oszczędności ukazały mi tylko zera na koncie.
Na całe szczęście, znalazłam tanią możliwość jako tako samodzielnej egzystencji – w mieszkaniu studenckim, z pięcioma innymi osobami obu płci i różnych lat studiów. Obawiam się tylko faktu dzielenia pokoju z de facto obcą mi osobą. Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji, stąd właśnie moja niepewność. Pocieszam się jedynie faktem, że ekipa lokatorów wydała się być całkiem w porządku. Jak będzie - czas pokaże.
Niestety, rozwiązanie jednego problemu wcale nie rozwiązuje reszty, a często nawet przysparza innych kłopotliwych sytuacji. Otóż pojawiła się teraz wizja technicznego zorganizowania przeprowadzki. Mając świadomość wielkości mojego „bagażu” i doświadczenie z poprzednich przenosin wiem, że przy chęci uniknięcia kilku kursów w obie strony zwykłe combi nie wystarczy. Oznajmiłam już rodzicom, że sama zadbam o przeprowadzkę. Jedyna ich rola będzie opierała się na zabraniu do mojego rodzinnego domu rzeczy, które trzeba albo składować „ku pamięci”, albo zutylizować. Resztę rzeczy spakuję i przewiozę bez ingerencji rodziny. Mam dość proszenia się o pomoc, wysłuchiwania, jakie to trudne pożyczyć od znajomych taki samochód, jakie to poświęcenie itd. A potem wypominania udzielonej pomocy i ochoczego wykorzystywania tego faktu w nawet drobnych, rodzinnych sprzeczkach. Zastanawiam się również, czy powiedzieć im, gdzie dokładnie będę teraz mieszkać. Nie planuję tam przyjmować ich z wizytami, więc pełen adres chyba nie będzie potrzebny im do szczęścia.
Zauważyłam tez, że po negatywnych doświadczeniach z „najazdami” rodziny na moje mieszkanie w centrum i zatruwanie mi życia niezapowiedzianymi lub „wproszonymi” wizytami, coraz bardziej się od nich wszystkich próbuję odsunąć. Nadal traktują mnie jak małe dziecko, głęboko przekonane o swojej samodzielności i zaradności życiowej, a w rzeczywistości niedorozwinięte umysłowo. Mam drugi numer telefonu, który zna tylko kilka osób, z wyłączeniem rodziny. Zaczęłam się ostatnio zastanawiać, że moje zachowanie to chyba wyraz starania się o znalezienie jakichś pól mojej prywatnej autonomii, na które nikt, nawet pomimo wielkiej chęci, nie będzie w stanie wejść bez mojej wyraźnej zgody.
Obserwując siebie, swoje zachowania i odruchy zauważyłam też, że coraz łatwiej jest wyprowadzić mnie z równowagi. Bez wątpienia jest to wynikiem mojego wyczerpania emocjonalnego i ciągłego stresu, ale niektóre sytuacje zaczynają mnie po prostu przerastać. Samej ze sobą jest mi czasem trudno wytrzymać. Ale najbardziej boli mnie to, że doświadczają tego osoby z mojego najbliższego otoczenia. Osoby, które niczym nie zasłużyły sobie na takie traktowanie. W chwilach poważnych rozmów, nie potrafię już zacisnąć zębów, a łzy same napływają do oczu. Dlatego unikam trudnych tematów, najczęściej kryjąc się za fasadą pt. „nie wiem, jak to powiedzieć”. Nie chcę płakać. Wstydzę się tego.
Na całe szczęście, znalazłam tanią możliwość jako tako samodzielnej egzystencji – w mieszkaniu studenckim, z pięcioma innymi osobami obu płci i różnych lat studiów. Obawiam się tylko faktu dzielenia pokoju z de facto obcą mi osobą. Nigdy wcześniej nie byłam w takiej sytuacji, stąd właśnie moja niepewność. Pocieszam się jedynie faktem, że ekipa lokatorów wydała się być całkiem w porządku. Jak będzie - czas pokaże.
Niestety, rozwiązanie jednego problemu wcale nie rozwiązuje reszty, a często nawet przysparza innych kłopotliwych sytuacji. Otóż pojawiła się teraz wizja technicznego zorganizowania przeprowadzki. Mając świadomość wielkości mojego „bagażu” i doświadczenie z poprzednich przenosin wiem, że przy chęci uniknięcia kilku kursów w obie strony zwykłe combi nie wystarczy. Oznajmiłam już rodzicom, że sama zadbam o przeprowadzkę. Jedyna ich rola będzie opierała się na zabraniu do mojego rodzinnego domu rzeczy, które trzeba albo składować „ku pamięci”, albo zutylizować. Resztę rzeczy spakuję i przewiozę bez ingerencji rodziny. Mam dość proszenia się o pomoc, wysłuchiwania, jakie to trudne pożyczyć od znajomych taki samochód, jakie to poświęcenie itd. A potem wypominania udzielonej pomocy i ochoczego wykorzystywania tego faktu w nawet drobnych, rodzinnych sprzeczkach. Zastanawiam się również, czy powiedzieć im, gdzie dokładnie będę teraz mieszkać. Nie planuję tam przyjmować ich z wizytami, więc pełen adres chyba nie będzie potrzebny im do szczęścia.
Zauważyłam tez, że po negatywnych doświadczeniach z „najazdami” rodziny na moje mieszkanie w centrum i zatruwanie mi życia niezapowiedzianymi lub „wproszonymi” wizytami, coraz bardziej się od nich wszystkich próbuję odsunąć. Nadal traktują mnie jak małe dziecko, głęboko przekonane o swojej samodzielności i zaradności życiowej, a w rzeczywistości niedorozwinięte umysłowo. Mam drugi numer telefonu, który zna tylko kilka osób, z wyłączeniem rodziny. Zaczęłam się ostatnio zastanawiać, że moje zachowanie to chyba wyraz starania się o znalezienie jakichś pól mojej prywatnej autonomii, na które nikt, nawet pomimo wielkiej chęci, nie będzie w stanie wejść bez mojej wyraźnej zgody.
Obserwując siebie, swoje zachowania i odruchy zauważyłam też, że coraz łatwiej jest wyprowadzić mnie z równowagi. Bez wątpienia jest to wynikiem mojego wyczerpania emocjonalnego i ciągłego stresu, ale niektóre sytuacje zaczynają mnie po prostu przerastać. Samej ze sobą jest mi czasem trudno wytrzymać. Ale najbardziej boli mnie to, że doświadczają tego osoby z mojego najbliższego otoczenia. Osoby, które niczym nie zasłużyły sobie na takie traktowanie. W chwilach poważnych rozmów, nie potrafię już zacisnąć zębów, a łzy same napływają do oczu. Dlatego unikam trudnych tematów, najczęściej kryjąc się za fasadą pt. „nie wiem, jak to powiedzieć”. Nie chcę płakać. Wstydzę się tego.
Prześlij komentarz