W jeden z przedświątecznych dni zmuszona byłam do odwiedzenia jednego z większych centrów handlowych w Mieście. Nigdy nie spotkałam się z tym, by to miejsce było opustoszałe, ale to, co zobaczyłam po przekroczeniu progu, było dla mnie nie lada zaskoczeniem. Nigdy jeszcze nie widziałam takich tłumów w sklepie. Tabuny ludzi kłębiły się w butikach i na holach. Idąc, nie sposób było nie zostać potrąconym czy popchniętym. To, co zwróciło moja uwagę, to prędkość z jaką poruszali się klienci – zdawali się oni być cząsteczkami, których ruch spowalnia gęsty, niewidzialny kisiel, oblewający ich dookoła. Wszyscy spacerowali, krążyli tu i tam. Nie widać było w nich pośpiechu, wszyscy byli zajęci sobą i gdzieś zapatrzeni, ale nawet przypływy irytacji wynikające z wątpliwego komfortu robienia zakupów zdawały się ginąć w spowalniającym kiślu.
Nie trzeba mnie uświadamiać, że od czasu powstania wielkich galerii handlowych, dla ludzi z wielkich miast i okolicznych miejscowości, spacery po tego rodzaju przybytkach, stały się sposobem na zabicie czasu w weekendy i święta, ale takiego zagęszczenia jeszcze nie widziałam.
I gdzie w tym wszystkim miejsce na wszechobecny „kryzys”? Powiększa się stopa bezrobocia, koszty życia rosną, pensje maleją. A w takich miejscach roi się od klientów? Ja wiem, że dzięki tzw. efektowi szminki, w czasach kryzysu jest zwiększony popyt na drobne artykuły luksusowe, ale żeby aż tak? Że o jakimkolwiek wyciszeniu przedświątecznym nie wspomnę. O ilości wiernych w kościołach z prostej przyczyny się nie wypowiem, ale w wielkie rozbawienie wprawiło mnie poruszenie, jakie wywołałam swoją obecnością na mszy w Niedziele Wielkanocną w kościele w mojej wsi. Było to zamierzone, ale nie spodziewałam się aż tak spektakularnych efektów – ludzie w kościele wcale nie szukają Boga. Ważniejsza jest nowa sukienka sąsiadki, albo to, czy ktoś przyszedł z mężem, czy z żoną, czy sam, czy usiedli razem, czy przystąpili do Komunii. Czcze ploty i nic więcej.
Wtedy, w galerii, załatwiłam tę formalność, która mnie tam przywiodła i czym prędzej stamtąd czmychnęłam. Wyskoczyłam, jak poparzona małpa z ukropu. Albo jak poparzona mysza.
Nie trzeba mnie uświadamiać, że od czasu powstania wielkich galerii handlowych, dla ludzi z wielkich miast i okolicznych miejscowości, spacery po tego rodzaju przybytkach, stały się sposobem na zabicie czasu w weekendy i święta, ale takiego zagęszczenia jeszcze nie widziałam.
I gdzie w tym wszystkim miejsce na wszechobecny „kryzys”? Powiększa się stopa bezrobocia, koszty życia rosną, pensje maleją. A w takich miejscach roi się od klientów? Ja wiem, że dzięki tzw. efektowi szminki, w czasach kryzysu jest zwiększony popyt na drobne artykuły luksusowe, ale żeby aż tak? Że o jakimkolwiek wyciszeniu przedświątecznym nie wspomnę. O ilości wiernych w kościołach z prostej przyczyny się nie wypowiem, ale w wielkie rozbawienie wprawiło mnie poruszenie, jakie wywołałam swoją obecnością na mszy w Niedziele Wielkanocną w kościele w mojej wsi. Było to zamierzone, ale nie spodziewałam się aż tak spektakularnych efektów – ludzie w kościele wcale nie szukają Boga. Ważniejsza jest nowa sukienka sąsiadki, albo to, czy ktoś przyszedł z mężem, czy z żoną, czy sam, czy usiedli razem, czy przystąpili do Komunii. Czcze ploty i nic więcej.
Wtedy, w galerii, załatwiłam tę formalność, która mnie tam przywiodła i czym prędzej stamtąd czmychnęłam. Wyskoczyłam, jak poparzona małpa z ukropu. Albo jak poparzona mysza.
Prześlij komentarz