skip to main | skip to sidebar
mysie przemyślenia
czyli mała mysz w wielkim mieście
RSS

w rodzinnym grobie

0 komentarze

Zachodzę w głowę, jak te same wydarzenia mogą być diametralnie różnie odbierane przez dwie strony w nich uczestniczące. Chodzi mianowicie o wydarzenia z moich lat licealnych, które doprowadziły do takiej a nie innej relacji mojej z rodziną. Lata ograniczania, żadnych wyjść oprócz tych kontrolowanych przez mojego ówczesnego chłopaka. Zabieranie z imprez, żadnych wycieczek, ciągłe kłótnie o ubiór, papierosy itd. Czas buntu. Może rzeczywiście mi wtedy odwaliło, nie pasowałam do ułożonego wizerunku chrześcijańskiej, konserwatywnej rodziny. Ale zamiast przeczekać aż mi przejdzie, to rodzice postawili na walkę. „Tata ci potnie szlifierką te glany, jak jeszcze raz przyjdziesz w nich do domu!”, „Nie wyjdziesz, bo nie!”. Raz nawet, wracam z zajęć do domu, a moje rzeczy wszystkie spakowane na werandzie. Nie zostałam wpuszczona do domu, powiedziano mi, że jeśli nie zaakceptuję zasad panujących w domu, mogę brać tyle, ile uniosę i się wynosić. Wtedy, zaskoczona, nie miałam nawet żadnej alternatywy mieszkania innego niż w domu. Bez pracy, z maturą na karku. Teraz czasem zastanawiam się, co by zrobili pomysłowi rodzice, gdybym rzeczywiście odwróciła się na pięcie i wyszła. Jednak tak się nie stało. Z domu udało mi się wyprowadzić wraz z rozpoczęciem studiów. Głównym pretekstem był bardzo utrudniony i czasochłonny dojazd z domu na uczelnię. A w rzeczywistości udało mi się rozbić klosz, pod którym tyle czasu się dusiłam.


Pomimo problemów finansowych nie zdecyduję się już nigdy na powrót do domu i zamieszkanie tam. Nie potrafię znaleźć nici porozumienia z rodziną. Wszystkie święta są okazją do kłótni i spięć. Rodzina uważa, że to ja się od nich odwróciłam, że „popełniam wielki błąd”, nie przyjeżdżam, nie dzwonię 40 razy dziennie i nie melduję o wszystkim przez SMSy. A ja po prostu mam dość kontrolowania. Za każdym razem, kiedy próbuję się przemóc, zadzwonić i wtajemniczyć kogoś w jakiś wycinek mojego życia, potem wykorzystywane jest to przeciwko mnie. Informacje te są wykorzystywane przy pierwszych lepszych nieporozumieniach, a ja pluję sobie w brodę, bo przecież „mogłam tego nie mówić...”.


I tak kręci się to wszystko przez trzy lata. Ciągle słucham, że to ja jestem zła, że ja krzyczę, jestem nerwowa, nie mówię nic o sobie, zamykam się. Istotnie, tak się zachowuję w obecności rodziny i w stosunku do niej, ale jest to reakcja obronna. Nigdy nie wiem, czy dana sytuacja nie zostanie wykorzystana jako narzędzie przeciwko mnie. Zawsze, czego bym nie zrobiła, coś musi być źle i nie w porządku. Jak nie przyjeżdżam do domu, to źle, bo zrywam kontakt, jak przyjeżdżam, to źle, bo bez zapowiedzi, bo kolor włosów nie ten, bo traktuję dom jak hotel, bo zaraz się kłócimy (oczywiście z mojego powodu).


W związku z moją przeprowadzką do innej dzielnicy, rodzice przyjechali, żeby zabrać rzeczy, których już nie potrzebuję, a których nie chcę wyrzucić, bądź nie mogę ich wyrzucić (np. dokumenty, które bezpieczniej będzie spalić). I oczywiście od progu zaczęła się kłótnia, nerwowa atmosfera nie opuszczała mnie ani na chwilę. Ojciec stroił fochy, cały czas stał pod drzwiami, nawet nie zdjął butów, co w rezultacie potęgowało jeszcze nerwowość sytuacji.


Po blisko dwóch godzinach pakowania rzeczy w torby i pudła, ojciec przeniósł się do samochodu pod kamienicą, a matka zaczęła rozmowę, że tak nie może być, że ja się zachowuję tak a nie inaczej, że oni nic o mnie nie wiedzą (ba, nie wiedzą nawet, pod jakim adresem będę teraz mieszkać). I zaczęło się wypominanie wszystkiego, co tylko można, już od lat gimnazjalnych. Jak udowodniłam matce, że to, co mówi jest nieprawdą, to usłyszałam tylko „zamknij się”...


W przypływie emocji, moja matka powiedziała mi, że w moich rzeczach, jakie oddałam do domu przy okazji przeprowadzania się do centrum (pół roku temu), „przez przypadek” znalazła paragon na test ciążowy. Bo „prosiłaś, żebym poszukała wizytówki”. Istotnie, prosiłam, żeby sprawdzić, czy w tych papierach nie zawieruszyła się nigdzie brązowa, tekturowa wizytówka. I nie dam sobie wcisnąć kitu, że szukając brązowej tekturki, czyta się paragonowe wydruki. Moje wytłumaczenie tej sytuacji nie miało najmniejszego sensu, powiedziałam tylko „A skąd wiesz, że to dla mnie? kupowałam dla koleżanki”. Na co mama: „tak myślałam, że tak powiesz”. Dlatego mam prawo przypuszczać, że cokolwiek, co bym powiedziała w tamtej chwili, mogłoby być uznane za kłamstwo.


O kłótni o chodzenie, a raczej nie chodzenie do kościoła już nie chce mi się nawet pisać. Bo jak to może być, że ja nie chodzę? "A dziś była Niedziela Palmowa!" - I co z tego?


Po takim traktowaniu moja rodzina się dziwi, że nic o mnie nie wie, że nie ma między nami normalnych relacji. Mnie to nie dziwi. Tylko to wszystko nie spływa po mnie tak, jakbym chciała. Niby mam to w nosie, wiem, że "racja jest jak dupa, każdy ma swoją", ale po takich jazdach, siedzę sama w domu i przeżywam. Czego dowodem jest chociażby ten post. Nie mam komu się wygadać, a nawet nie chcę. Nie jest to nic, czy można się chwalić, albo zanudzać czy obciążać kogoś innego. Wszyscy mają swoje problemy, często większe niż te, które mam ja. Ale fajnie byłoby mieć świadomość, że cokolwiek by się nie stało, to się nie usłyszy złego słowa o sobie, tylko można zawsze wrócić, jak coś się nie uda. Że można liczyć na radę, na wskazówkę. Że można powiedzieć, że egzamin zdany, że można powiedzieć, że oblany, że jest praca, że jej nie ma. Ale zawsze będzie OK. Zazdroszczę ludziom, którzy mają takie układy z rodziną.


Wciąż nie piję i nie palę. A z nerwów zeżarłam prawie całe opakowanie maślanych ciastek.





0 responses to "w rodzinnym grobie"


Prześlij komentarz

Nowszy post Starszy post Strona główna
Subskrybuj: Komentarze do posta (Atom)

    ...a wcześniej:

    • czerwca 2013 (1)
    • września 2012 (1)
    • marca 2012 (2)
    • września 2010 (3)
    • maja 2010 (1)
    • kwietnia 2010 (4)
    • marca 2010 (13)
    • lutego 2010 (2)

Wszystkie prawa zastrzeżone.